Kiedyś luksus pachniał skórą, brzmiał ciszą i był dla wybranych.
Dziś stoisz w kolejce za barierką, by choć przez chwilę poczuć się jak ktoś wyjątkowy. Ale prawdziwy luksus już dawno zniknął – rozmył się, totalnie rozwodnił w impulsywnych chwytach marketingu, kredytach i potrzebie pokazania światu, że się ma, że się da…
Kolejka jak spektakl.
Centrum miasta jeszcze przeciąga się w porannej drzemce, ale tu – pod szklanym pasażem, który lśni jak katedra konsumpcji – tli się napięcie. Mediolan, Nowy Jork, Warszawa, Paryż – miejsce nie gra roli. Mechanizm ten sam. Przed jedną z witryn powoli gromadzi się tłumek. Bez transparentów, bez megafonów, bez darmowej kawy ani hot-dogów z musztardą. Po prostu ludzie – stojący. Cicho i w oczekiwaniu.
To nie jest zwykła kolejka. To procesja. Rytuał. Przypomina coś, co dobrze pamiętają pokolenia – kolejki z lat 80-tych. Tamte były po mięso, po papier toaletowy, po cokolwiek, co akurat „rzucili”.
Tu – po torebkę, której nie ma nigdzie indziej. Też „rzucili” w limitowanej edycji.
Kiedyś kolejka była koniecznością.
Dziś jest wyrafinowaną grą pozorów. Kiedyś stali obok siebie sąsiedzi w wełnianych płaszczach i z torbami z siatki, dziś – influencerzy, kolekcjonerzy i ci, co zawsze wiedzą, „gdzie trzeba być”. Wtedy chodziło o przetrwanie. Teraz – o prestiż.
Stoją. W milczeniu, świadomi, że są obserwowani – przez przechodniów, przez siebie nawzajem, przez oko kamery monitoringu. Metalowa barierka jak relikt dawnych czasów, tylko teraz błyszcząca, chromowana. Przy drzwiach selekcjoner -bardziej firmowy „anioł stróż” niż ochroniarz. Garnitur idealny, uśmiech minimalistyczny. Jeden gest ręki – i jedna osoba wchodzi do środka, reszta czeka. Nikt nie protestuje, takie są zasady tej gry.
Wpuszczanie po jednej osobie tłumaczy się troską o „komfort”. Ale przecież wszyscy wiemy – to dla dramaturgii, dla napięcia. Jak w teatrze, gdzie spektakl zaczyna się już na widowni. Kolejka to prolog, a wejście do butiku – kulminacja.
To nie miejsce sprzedaży, to scena. I każdy z nas – widz, statysta, a czasem, jeśli dobrze pójdzie – główny bohater jednej z wielu sztuk o luksusie, który smakuje najlepiej, gdy trzeba na niego poczekać. Bo przecież nie chodzi tylko o przedmiot. Torebkę, buty, okulary z logo większym niż soczewka. Chodzi o przynależność. O dowód, że się wie, że ma się dostęp, że selekcjoner otworzył drzwi właśnie tobie, choć wcale nie musiał.
To taka nowoczesna inicjacja – zamiast legitymacji partyjnej, paragon. Zamiast czerwonej pieczątki – znaczek z nazwą marki. Wtedy i dziś – ci, którzy mają, i ci, którzy tylko patrzą przez szybę.
Kolejki się nie skończyły. Zmienił się tylko towar i opakowanie.
W PRL-u człowiek trzymał w dłoni kartkę na mięso i marzył o kilogramie schabu. Dziś – kartą kredytową opłaca marzenie o byciu zauważonym. Jedni nazwą to komedią, a nawet groteską, inni – pięknym złudzeniem.
Ale może jesteśmy tymi samymi ludźmi, co kiedyś. Tylko zamiast deficytowego masła, czy czekolady – ścigamy się o emocje. O uznanie i o chwilę, gdy barierka się uchyla, selekcjoner kiwa głową, a my choć na sekundę – czujemy się wyjątkowi.
Jakby luksus był czymś, co można zdobyć w kolejce.
Za szybą nic nie ma – prócz iluzji.
Kiedyś wejście do świata mody luksusowej było ciche, wręcz intymne. Szmer jedwabiu, zapach skóry, spojrzenie sprzedawcy, który nie musiał mówić nic. Dziś przypomina bardziej teatr – z reżyserią, światłem i dobrze wyćwiczonym napięciem. Czerwony dywan zastąpiła barierka, a dramaturgię buduje cisza przed otwarciem drzwi. Nie chodzi już o produkt, tylko o atmosferę. O przekonanie, że w środku dzieje się coś, czego nie zazna każdy.
Tyle że w środku… nie dzieje się nic.
Kilka półek, kilka rzeczy z metką. Aranżacja wnętrza nowoczesna, wystudiowana. Ceny, od których robi się gorąco, bardzo gorąco. I cisza – nie ta elegancka. Ta druga ta, niema i bez wyrazu. Sklep wygląda, jakby wciąż czekał na swoich prawdziwych gości tych, którzy nigdy nie przyjdą.
Nie wymieniam nazw, bo ich nie trzeba wymieniać. One i tak krzyczą z każdej szyby, z każdego postu, z każdej podróbki na ulicy...
Ale też dlatego, że zbyt wiele z nich przestało na to zasługiwać. Skandale, niejasne układy, kampanie balansujące między absurdem, a żenadą. Marka przestaje być historią – staje się słabą strategią. A luksus, który trzeba tłumaczyć, dawno przestał być luksusem.
Co to za luksus, który ma własny dział w outlecie?
Jeszcze kilka lat temu logotyp był znakiem wtajemniczenia. Dziś to dekoracja. Czasem kiczowata, czasem tragicznie śmieszna, która krzyczy z bluzy, torebki, skarpetek. Z kont na Instagramie, TikToku, które uczą „jak wyglądać drogo”, mimo że wszystko w tym obrazie jest… tanie.
Gdy metka znaczy więcej niż człowiek – luksus umiera.
Zamiast historii – sezonowa kampania. Zamiast kunsztu – marketingowy „drop”. Zamiast klasy – viral.
Algorytm wyrzuca, influencer prezentuje, a widz kupuje – nawet jeśli musi to zrobić na kredyt.
I tak torebka staje się nie przedmiotem, lecz… protezą. Amuletem na niepewność, symbolem tożsamości. Jakby powiedzenie „mam to” miało przykryć „nie wiem, kim jestem”.
Nie o modę tu chodzi.
Chodzi o głód. Głód przynależności, potwierdzenia, że jesteśmy warci więcej niż nasze cienie, że coś znaczymy, że ktoś nas zauważy. Że jesteśmy częścią świata, który wydaje się piękniejszy, lepszy i bogatszy. Tylko że ten świat – to teatr z tektury. Scena, która z bliska rozpada się w moment.
Bo kiedy zaczynasz żyć po to, by MIEĆ – przestajesz naprawdę BYĆ.
I może dlatego, bez wielkiego hałasu, bez fleszy, rodzi się coś zupełnie nowego.
Narodziny nowego luksusu. Cichego, nienamacalnego, trudnego do sfotografowania.
On nie lśni w witrynie. Nie da się go przewinąć palcem. Nie ma kodu QR, ani modnego opakowania. To luksus, który nie potrzebuje publiczności.
To poranek bez budzika. Ubranie, które dobrze leży, choć nie wiadomo, kto je uszył. Tydzień bez potrzeby udowadniania czegokolwiek komukolwiek. Moment, w którym przechodzisz obok tej kolejki – i nic się w tobie nie porusza.
To, co najcenniejsze to wolność, a ta… nie nosi logo.
Nie dla każdego i właśnie dlatego jest prawdziwa. Bo jaka jest największa ironia naszych czasów?
To, że najdroższe rzeczy są dostępne na kredyt
A najcenniejsze – tylko dla tych, którzy nie potrzebują niczego udowadniać.
Ode mnie.
I nie myśl, że jest to bunt przeciwko pięknu i markom.
Lubię, kiedy coś ma klasę – nie tylko metkę. Kiedy tkanina układa się jak dotyk, a zapach porusza zmysły i mówi więcej niż slogan reklamowy.
Lubię, gdy za tym wszystkim stoi coś prawdziwego. Nie hałas. Nie bezsensowna i krótkodystansowa strategia.
Prawdziwy luksus nie potrzebuje krzyczeć, nie musi błyszczeć.
Nie udaje niedostępności, bo jest jej spokojnym i cichym synonimem.
Nie lubię fikcji i nie chcę płacić za sen, który znika po wyjściu ze sklepu. Chcę wierzyć, że jeśli coś kosztuje dużo, to niech niesie za sobą coś więcej niż logo – historię, duszę i powód. Niech ma wyjątkowy smak, styl i sens.
Niech nie będzie puste w środku jak złoty manekin za szybą witryny.
Dobrego dnia,
Magdalena


Dodaj komentarz